ks. Krzysztof
Od komży do ornatu: Nie umiałem już znaleźć wymówki, aby odpowiedzieć na Głos
Artykuł pochodzi z miesięcznika "Msza Święta" nr 07-08, lipiec-sierpień 2010
„Czy czuje ksiądz jeszcze zapach olejów?” – to półżartobliwe pytanie usłyszałem w 2. rocznicę moich święceń kapłańskich, czyli dokładnie dzisiaj rano. Owszem, oleje już dawno się wsączyły w dłonie, ale ich moc nadal w nich jest. Skąd tak wielki dar?
Byłem zwyczajnym dzieckiem – przynajmniej taką mam nadzieję. Najpierw okazałem się niemałą niespodzianką, kiedy po kilku minutach od przyjścia na świat mojej siostry bliźniaczki zacząłem domagać się tego samego. Jednak nie dawano zbyt wielu szans na przeżycie tego „mizernego” niemowlęcia. Ale okazało się, że to maleństwo, nie rokujące nadziei na przyszłość, otoczone troskliwą miłością matki, poradziło sobie całkiem nieźle w nowej rzeczywistości. „Sławię Cię, Panie, żeś mnie tak cudownie stworzył” (Ps 139 [138],14).
Czas dorastania przebiegał całkiem normalnie, a przy tym niezwykle szczęśliwie. Jak każdy miałem obite kolana, czasem zasmarkany nos, przynosiłem też uwagi w dzienniczku. Okres przedszkola i szkoły cechował zapał zapisywania się na wszystko, na co tylko się dało. Zatem przeżyłem krótki epizod z tańcem towarzyskim, potem nieco zmieniłem kierunek zainteresowań i szkoliłem się w umiejętnościach sztuk walki karate. Zapału i pomysłowości starczyło na tyle, że w rezultacie szkołę podstawową kończyłem z dodatkowym doświadczeniem, jakim były treningi pływania kajakiem z cotygodniowym basenem. Jedyną grupą, o której sam nie pomyślałem, żeby się do niej zapisać, byli ministranci! Jednak bardzo szybko ktoś się zatroszczył, żebym i tego nie przegapił. I tak po I Komunii, jeszcze w Białym Tygodniu, ówczesny opiekun ministrantów w mojej parafii zapytał, czy nie byłbym zainteresowany „tego typu działalnością”. Oczywiście zgodziłem się. I tak zaczęła się ta przygoda. Pan dał mi bardzo szybko wielką łaskę bycia blisko Niego. Choć mój zapał w tym względzie przeżywał wiele załamań, to jednak śmiało mogę powiedzieć, że odtąd z dnia na dzień, z roku na rok pogłębiało się pragnienie bycia coraz bliżej.
Od dziecka gdzieś w marzeniach pytałem, czy obok mojego rodowego nazwiska pojawi się kiedyś „ks.”? Oczywiście, nie oznacza to, że zawsze chciałem być księdzem. O nie, tak nie było. Miałem wiele innych marzeń i zajęć nie mających z kapłaństwem zupełnie nic wspólnego. Mimo to myśl ta nieustannie powracała, zwłaszcza przy wyborze kolejnej szkoły. To chyba w tym momencie w sercu zaczęło się coś rodzić. Pan Bóg w cudowny sposób posługiwał się ludźmi, których stawiał na mojej drodze. Zupełnie utożsamiam się ze słowami nieznanego autora: „Niektórzy ludzie wchodzą w nasze życie i szybko odchodzą, inni pozostają w nim przez jakiś czas i nigdy nie jesteśmy już tacy jak przedtem”. Pamiętam ten wrześniowy poranek sprzed lat, kiedy podczas Mszy Świętej na rozpoczęcie roku szkolnego proboszcz przedstawiał obecnych w naszej parafii już od kilku tygodni nowych katechetów: ks. Zbyszka i s. Annę. Nie umiem tego opisać. Przecież zupełnie ich nie znałem, ale to, co wtedy zrodziło się we wnętrzu rozpoczynającego ósmą klasę chłopaka, nie pozwoliło na nic innego, poza wypowiedzeniem prośby: Panie Jezu, pozwól mi być takim, jak oni.
Tamto doświadczenie i wyszeptana wówczas w sercu modlitwa przeplatały się nieustannie z tym, co z biegiem czasu przyniosło życie. Choć Pan Bóg był zawsze przy mnie obecny, nie zawsze z tej obecności korzystałem. Aż z czasem zacząłem uciekać i nieudolnie kryć się przed WOŁANIEM. Robiłem wszystko, żeby się ktoś nie domyślił. A Pan Bóg czekał, cierpliwie się przyglądał i może niekiedy nawet śmiał się ze mnie.
Do dziś pamiętam ten moment, kiedy już nie umiałem znaleźć wymówki, aby odpowiedzieć na Głos, który pytał: kogo mam posłać?
Tym razem była to wieczorna Msza Święta w moim parafialnym kościele. Podchodzę do ambony, pierwszy raz nie wiedząc, co mam przeczytać. I oto widzę przed oczami słowa z Księgi Izajasza: „Wówczas przyleciał do mnie jeden z serafinów, trzymając w ręce węgiel, który kleszczami wziął z ołtarza. Dotknął nimi ust moich i rzekł: «Oto dotknęło to twoich warg: twoja wina jest zmazana, zgładzony grzech». I usłyszałem głos Pana mówiącego: «Kogo mam posłać? Kto by nam poszedł?»” (Iz 6,6-8). Między czytanymi słowami przemknęła szybka myśl przerażenia: proszę, nie teraz, nie każ mi teraz odpowiadać, nie przy tych wszystkich ludziach… I wtedy właśnie odpowiedziałem: „Oto ja, poślij mnie!”.