ks. Rafał
Od komży do ornatu: Aby odnajdywać tych, co odeszli
Artykuł pochodzi z miesięcznika "Msza Święta" nr 03, marzec 2010
Pan dał mi wielką łaskę bycia od początku bardzo blisko Niego. Chodziłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej, gdy któregoś dnia śp. Proboszcz, ks. Artur Szymanek, idąc środkiem kościoła tuż przed rozpoczęciem Eucharystii, prawie siłą porwał mnie z ławki, mówiąc: „Będziesz dzisiaj służył do Mszy Świętej”. Przerażenie mieszało się we mnie dumą. Pomyślałem sobie: „Będę przy samym ołtarzu, bliżej niż moja mama i tato”! Pamiętam tę Eucharystię ze szczegółami. Stałem przy ołtarzu w białej komży, ze starannie złożonymi dłońmi. Tamtego dnia byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. I tak zaczęła się moja przygoda z ministranturą. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok dojrzewało we mnie niczym niezmącone pragnienie, aby być blisko Tego, który pojawiał się na ołtarzu, powalając na kolana wszystkich zgromadzonych w kościele.
Po ukończeniu szkoły średniej zacząłem studiować filologię polską. Młody chłopak z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, wykłady, imprezy – życie studenckie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych w klubach studenckich. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, ćwiczenia, egzaminy, groźba skreślenia z listy studentów, wewnętrzna pustka. Myślałem, że jestem skończony! Co powiem moim rodzicom? Gdzieś pięćset kilometrów stąd ciężko harowali, aby ich ukochany synek wyszedł na ludzi. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, odejmując sobie bardzo wiele.
Pewnego wieczoru podjąłem decyzję: „Muszę się wyspowiadać”. Potrzebowałem oczyszczenia, uzdrowienia. Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz albo nigdy! „Jeśli istniejesz – wyciągnij mnie z tego piekła.
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca. Dotarłem wreszcie do plebanii księży chrystusowców w centrum Szczecina. W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam, jak długo trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Panu Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież On to wszystko wie! On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko…
W kilka dni później spakowałem się, aby powrócić w rodzinne strony. Skreślono mnie z listy studentów. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego – spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął mozolnie po żelaznych szynach, wioząc syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. W myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu, w oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie, gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk, na pierwsze przekleństwa. Ojciec ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, pod powiekami pojawiły się pierwsze łzy. Nie krzyczał, nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem. Szeptał mi do ucha: „Synu, jak ty wyglądasz?”. Płakałem, a on mnie ciągle ściskał.
I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło, a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował marnotrawnego syna. To doświadczenie było tak silne, że nawet teraz, kiedy o tym piszę, dreszcz przenika moje ciało i wzrusza. Tego dnia uzyskałem prawdziwy dowód na istnienie Boga. W tym objęciu Boga pojawiło się mocne i niezniszczalne pragnienie – takiego samego obejmowania zagubionych ludzi, szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, aby inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę prawdziwej miłości, której na imię Bóg. Tylko jedna droga umożliwiała realizację tego silnego pragnienia. Dlatego wstąpiłem do zakonu chrystusowców. Zostałem księdzem, aby Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli w jakieś strony pełne mroku i zwątpienia.