Msza Święta - miesięcznik biblijno-liturgiczny

« powrót do numeru


ks. Robert
Od komży do ornatu: W życiu liczą się tylko chwile...

Artykuł pochodzi z miesięcznika "Msza Święta" nr 01, styczeń 2010

Każdy człowiek podejmując choćby krótką autorefleksję nad swoim życiem, sięga pamięcią do przeszłości. Przypomina sobie wydarzenia, osoby, fakty i chwile, które zapisały się w jego świadomości. To może zabrzmieć śmiesznie, ale niektóre z wymienionych aspektów chcemy zachowywać na zawsze w swoim pamięciowym sejfie, natomiast inne chcielibyśmy całkowicie wymazać. Nie ukrywam, że pisanie o sobie wywołuje we mnie uczucie zażenowania i rodzi obawę przed „zdemaskowaniem”.

Po dziewiętnastu miesiącach kapłaństwa powoli dostrzegam, jak dziwną drogą prowadził mnie Pan Bóg do tej zaszczytnej posługi. Już dzisiaj wiem, że żadne z dziecięcych czy młodzieńczych przeżyć nie pozostaje bez konkretnych reperkusji w życiu dorosłym. Moje ugrzecznione dzieciństwo okazało się nieustannym budowaniem swoistego „ja”. Jako najstarsze dziecko w podhalańskiej rodzinie, nieugięcie dzierżyłem wszelkie możliwe obowiązki i zaszczyty pierworodnego syna. Wiązało się to głównie z ponoszeniem odpowiedzialności za udane, a nierzadko również fatalne w skutkach przedsięwzięcia kilku- czy nastoletniego zarządcy gospodarstwa rodziców i dziadków. Moja aktywna młodość w dużej mierze nacechowana była towarzyszeniem kapłanom pracującym w naszej parafii. W środowisku przykościelnym spędzałem większość moich wieczorów, angażując się w przeróżne inicjatywy wszystkich możliwych grup apostolskich, liturgicznych i artystycznych działających na terenie parafii, a czasem nawet na szerszych horyzontach dekanatu i diecezji. Wszyscy jednoznacznie kojarzyli moją osobę z parafialnym kościołem. I właśnie to zrodziło we mnie poczucie, że tak naprawdę to ja nie mam powołania, ale jestem okrzykniętym przez ludzi „prałatem” (tak mnie wielu nazywało). Decyzję o wstąpieniu do zgromadzenia zakonnego podjąłem dopiero po pięciu latach „walki z Bogiem”. Uciekłem nawet za granicę, łudząc się, że zapomnę o całej przeszłości i po „wyleczeniu się” z nadgorliwych praktyk religijnych założę wspaniałą rodzinę. Przez pięć lat sam Bóg przekonywał mnie, że kapłaństwo jest moim powołaniem. Jednak nieustannie udowadniałem Mu, że nie ma racji. Znalazłem sobie piękną i mądrą dziewczynę, potem następną, aby potwierdzić przed Bogiem, że naprawdę jestem zaradnym facetem. Pracowałem fizycznie na budowie przez 6 dni tygodnia, po 12 godzin, właśnie żeby zagłuszyć głos powołania. Przez pewien czas podziwiałem piękno świata, pracując jako kierowca TIR-a. Kiedy dzisiaj patrzę z perspektywy 9 lat na pięcioletnią wojnę z własnym sumieniem, stwierdzam z bólem, że były to wydarzenia, które, niestety, skutecznie osłabiały moją religijność. Sumienie naprawdę można zagłuszyć lub rozluźnić do tego stopnia, że to, co do niedawna było czymś wstydliwym i krępującym, nagle może okazać się „normą życia społecznego”. Często usprawiedliwiałem się, tłumacząc sobie, że są przecież gorsi ode mnie. Jednak nigdy nie opuściłem niedzielnej Eucharystii, za co dziękuję moim kochanym rodzicom, którzy sami zawsze dawali mi świadectwo dobrego życia. Bywało, że jechałem nawet 70 kilometrów w jedną stronę, aby uczestniczyć w liturgii sprawowanej po polsku. Niedzielne spotkania z Bogiem i polskim kapłanem dawały mi siłę do ciągłego dźwigania się z grzechów.

Dzisiaj, całując ołtarz przed rozpoczęciem Mszy Świętej, już w tym drobnym geście staram się wyrazić wdzięczność za uratowanie mojego kapłaństwa, o które sam Pan Bóg tak skutecznie walczył w moim imieniu.

Uwaga! To jest tylko jeden artykuł z miesięcznika "Msza Święta". Pozostałe przeczytasz w numerze dostępnym w Wydawnictwie Hlondianum:

« powrót do numeru